czwartek, 24 października 2013

Byłam w maleńkim raju

Przybyłyśmy. Po morderczej, niemal trzydziestogodzinnej podróży taksówkami,autokarami i pociągami. Mijając małe-wielkie miasta, zostawiając za sobą Berlin,Magdeburg i Bonn. Dotarłyśmy do nowo odkrytego, maleńkiego raju na Ziemi. Przymglone światła miasteczka, powitały nas nieśmiałym blaskiem, rysując na naszych twarzach zmęczone uśmiechy. Pusty przystanek czekał na nas, wraz ze zniszczoną budką telefoniczną i wypłowiałą ławeczką. Witał nas także szum pędzących aut , pełnych kierowców o surowych rysach, a łagodnych sercach. Trzymałyśmy się przez tą, niezauważalną dla przechodnia sekundę,za ręce, by wspólnie nasycić się swoim wzajemnym, rozpierającym szczęściem. Merdający ogonek i mokry nosek osadzone na stosie ciemnych kłaków, poprowadziły nas radośnie poprzez betonowy most do kamieniczek przytulonych do siebie niczym siostry. Z szczerą radością dostrzegłyśmy blask,odbijającej światła z wszelkich okien i latarni, rzeki. Ren łagodnie falował,nie dając się poskromić minusowej temperaturze, mieszcząc na sobie kilka z wycieczkowych stateczków. Po drugiej stronie, w mglistej poświacie kryła się uśpiona o tej porze wyspa- Niederwerth. Drugi dzień pozwolił mi docenić jeszcze bardziej uroki nadrzecznej arkadii. Siedemnastowieczne , urokliwe budyneczki napełniły moje serce szczególnym ciepłem. Podobnie jak widok, na szczególnie zjawiskowe otoczenie,gdy podczas wieczornego spaceru, zawędrowałyśmy na znajdujący się nad miastem pagórek. Główna ulica handlowa, liczy sobie zaledwie kilka sklepów i kawiarni,ale wszystkie ekspedientki witają nas zawsze miłym uśmiechem. Nadpróchniałe drewno schodów, przyjemnie skrzypi, gdy stawiamy na nim stopy,by zasnąć w naszym cichym pokoju. To właśnie tam,dzielimy się między sobą opowieściami o wdziękach tej małej utopii. Gdyby ktoś pytał gdzie byłyśmy... Pośród gór, na terenie Nadrenii , idealnie skryte w cieniu ogromnego Koblenz, leży maleńkie Vallendar. 

Przyjaciółka proponowała nie raz i nie dwa bym przybyła i sama oceniła piękno i spokój tego miejsca. Środki finansowe jakimi dysponowali moi rodzice długo na to nie pozwalały. Aż tu nagle gwiazda z nieba, kolejna możliwość wyjazdu i znalazłam się w oddalonym od Bydgoszczy o ok. 1000 kilometrów maleńkim, niemieckim miasteczku.  Vallendar to mieścinka tak niewielka, że nie mogę za bardzo pisać o jakichś wspaniałych historycznych odkryciach czy przeżyciach. Nie widziałam wyjątkowych muzeów, tysiącletnich kościołów czy innych, tym podobnych zabytków. Podziwiałam głównie Niemców i wcale nie mam tu na myśli ich szczególnej aparycji a zwyczajnie ich mentalność. Mieszkańcy tego potężnego, imponującego mi państwa to zupełne przeciwieństwo nas, Polaków. Choć może nie poświadczy to najlepiej o naszym narodzie, to Niemcy wydali mi się przemili, sympatyczni i niezwykle pomocni. A mimo to- paradoks: bardzo cisi, spokojni i zamknięci w swoich domach.
Wieczorami miasteczko wyludniało się, a w weekendy uświadczenie kogoś na ulicy graniczyło z cudem. Właśnie wtedy wędrowałyśmy z moją towarzyszką po cichych uliczkach, obserwując sympatyczne budynki, tak charakterystyczne dla regionu, który zwiedzałyśmy. W mojej pamięci zachowało się wyjątkowe wspomnienie. Pewnego dnia, pod wieczór, bodajże w sobotę postanowiłyśmy wybrać się na oddaloną o jeden most wyspy, położonej na rzece Ren, do miejscowości Niederwerth.
Przeszłyśmy tę niewielką wyspę tylko z jednej strony, ale było to dla mnie wyjątkowe przeżycie. W tak cichym i opustoszałym miejscu nie byłam chyba jeszcze nigdy. Szłyśmy i szłyśmy, zmierzając w kierunku kościółka, którego upatrzyłam sobie jeszcze będąc po przeciwnej stronie rzeki a dookoła nas nie znalazła się ani jedna osoba. Towarzyszyły nam ptaki, które unosiły się na falującym Renie, ale z żadnego z mijanych budynków nie dotarł do nas choćby najcichszy szmer. Miałam niejako wrażenie, że jestem intruzem w tej mieścince, i każdy obserwuje mnie ukradkiem, zerkając zza koronkowych firanek. Gdy dotarłyśmy na miejsce jak zaczarowana, z pewnym onieśmieleniem wkroczyłam do kościółka. Drzwi nie były zamknięte (w większości kościołów w Niemczech drzwi były otwarte) na klucz, ale złowrogo zaskrzypiały wprawiając mnie w lekką konsternację.
Świątynia była wyludniona jak całe Niederwerth, ale powitała mnie pięknym, acz mrocznym wnętrzem. To był początek stycznia i o dziwo w większości parafii jakie tam odwiedziłam, znajdowały się w nich szopki bożonarodzeniowe. Tutaj także taka była. Było ciemno, tak bardzo, że w nawie niemal nie potknęłam się o jakąś nierówną kafelkę, ale moje oczy rozszerzały się jak pieciozłotówki. Jeszcze nigdy, w żadnym kościele nie czułam się tak wyjątkowo. Przed świątynią znajdował się cmentarz. Groby były zadbane i ładne, ale nie zauważyłam wśród nich żadnych wyjątkowo starych nagrobków, które jakoś wyjątkowo by mnie zachwyciły. Ot, zwykły cmentarz. Zachwyciła mnie natomiast ścianka porośnięta wiciokrzewem, na której znajdowała się tablica upamiętniająca żołnierzy poległych w II Wojnie Światowej. Dziwnie mi się na to patrzyło, tak jakbym nagle zdała sobie sprawę, że przecież po tamtej stronie także byli polegli. Byli. Nazwiska widniały w równym rządku na wypolerowanej tablicy. Piękna oprawa natury, sprawiła, że zatrzymałam się tam na dłuższą chwilę, wystawiając się na irytację zniecierpliwionej towarzyszki. Ubolewam, że na tej wyspie nie miałam ze sobą aparatu. Gdy w czerwcu znowu się tam znajdę (hurra!) z pewnością nadrobię zaległości :)
Wyspa Niederwerth, miejsce znajdujące się nieopodal cmentarza i kościoła

W samym Vallendar na moje życzenie przyjaciółka zrobiła kilka zdjęć tego, co szczególnie mnie zainteresowało, ale jest ich zaledwie kilka pośród niezliczonej listy takich miejsc. Żałuję, że niektórych z nich nie miałam możliwości zobaczenia "od wewnątrz", ale uparcie liczę na ten czerwiec. Podczas jednego z naszych codziennych spacerów dostrzegłam tabliczkę przy jednym z dworków, na której (z tego co zrozumiałam) napisane było, że mieszkała tam rodzina Goethe. Niestety nigdzie w internecie, ani w żadnej z broszur, które przywiozłam do domu nie znalazłam na ten temat żadnej wzmianki. Nurtuje mnie to niezwykle, więc uważnie przeszukam jeszcze zakamarki internetu. 

Co najbardziej lubiłam w Niemczech ? Oczywiście wydawać pieniądze !
Euro lekką ręką szły na wszelkiego rodzaju pocztówki, ale przede wszystkim na ... słodycze ! Zapewniam, że niemieckie słodycze są wyśmienite ! I niezwykle tanie, co sprawiło, że mogłam kupować ich więcej :) Pół walizki zajęły , gdy postanowiłam przywieźć je do Polski. I tym oto optymistycznym akcentem skończę moją opowieść, o jednej z najpiękniejszych podróży mojego życia. Powrócę z pewnością jeszcze kiedyś do tematu Niemiec, bo miałam tam okazję zwiedzić także parę innych miejscowości, ale o tym już innym razem. Zdjęcia, które zamieszczam są zarówno pobrane z internetu jak i wykonane w czasie mojego tam pobytu. Łatwo je odróżnić, te nasze są wykonane zimową porą :) Wiem, że rzadko tu zaglądam, ale mam tyle do pisania do szkoły , że pisanie jeszcze dodatkowo czegoś tutaj, wykracza po za moje możliwości. Dziś, czując niemal kaca moralnego, gdy słuchałam wykładu nt. bitwy pod Lenino, zmagając się z koszmarnym bólem zęba (ah, ten strach przed dentystami !) pomyślałam, że warto będzie tu coś nabazgrać. I oto jest :) Pozdrawiam serdecznie wszystkich czytelników, których grono niestety raczej do najliczniejszego nie należy. Słaba promocja, ot co !

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz